Autor: mzwaw

  • Ciąg dalszy listów Marcelego i Jana Żółtowskich

    Kochany Dziadziu

    Izio ostatni do Dziadzi pisał więc teraz na mnie kolej Dziadzi donieść jak się nam tutaj powodzi. We wtorek dostaliśmy list od Adolfka w którym nam pisze że złożył egzamin do niższej secundy i że bardzo wesoło spędził wakacje zwłaszcza że przechodząc z jednej klasy do drugiej żadnych nie miał zadań.

    Trzeciego listopada mogą ci którzy mają rodziców w Wiedniu do nich pojechać.

    W mojej klasie jest pięciu Polaków Pustowski, Bąkowski, Oraetti, ……… i ja. W czwartej klasie jest Izio, Starzeński i Dębiński.

    W czwartek byli tutaj Państwo Wodziccy i zawołali nas do parloiru.

    Całuję kochanemu Dziadzi rączki Ciocię i Wujcia i Lucia ściskam serdecznie zostając Dziadzi najprzywiązańszym wnukiem, Jasiem.


    Kochany Dziadziu

    Przykro mi jest musieć Dziadzi odpowiedzieć że zapewne nie będzie „Ausgangetagu” bo mówią że w Wiedniu jest ospa lecz najprzód zapewne później będzie a z resztą jeżeli nie będziemy mogli do Wiednia pojechać to zawsze do jakiego okolicznego miejsca moglibyśmy pojechać, zresztą nic nie ma pewnego i jeżeli Dziadzio by chciał mieć pewną wiadomość najlepiej by zrobił do O. Rektora zatelegrafować.

    Idzie nam teraz we wszystkim dobrze ja z łaciny w miesiącu ……… że „Colenswerth” bo obydwie scryptie tak zrobiłem a Izio z matematyki. Proszę Dziadzi uściskać Ciocię Wujcia i Lucia a ja Dziadzi rączki całuję jako przywiązany wnuk

    Jaś Żółtowski

    Kalksburg 30.3.1885


    Kochany Dziadziu

    Dziękuję Dziadzi bardzo za pamięć o moich imieninach i za dobre rady które mi dziadzio dał. Zwykle dawaliśmy w rocznicę dni imienin i urodzin talara na mszę, ponieważ więc tego roku osobiście na mszy być nie możemy prosimy Dziadzię aby jeżeli można odbyła się msza 31 maja którą by Dziadzia był tak dobry zapłacić, a pieniędzy byśmy za powrotem do domu Dziadzi zwrócili. Kataru o którym Dziadzio w liście swoim wspomina już nie mam od kilku tygodni i nie trwał też wiele dłużej od tygodnia. Co dzień. Odbywa się tu co dzień naszego wyjazdu to Bunia każe się Dziadzi spytać czy byśmy nie mogli zabawić tutaj aż dopóki do wód nie pojedzie co ma w początku czerwca nastąpić, i mówi żeby jej bardzo miło było z Dziadzią się w Krakowie spotkać. Izio już napisał brulion do ojca……. I list już jutro na pocztę pójdzie. Odbywa się tu co dzień nabożeństwo majowe o w pół do ósmej. Wujcio Xianio miał przypadek bo jak raz nowokupioną bronę podniósł żeby oglądać upadła i jeden ząb przebił mu na wylot nogę między palcami.

    Całuję Dziadzi rączki ściskam serdecznie P. Jankiewiczowi i Pannie Hugenin najgrzeczniejsze ukłony zasyłam.

    najprzywiązańszy wnuk Jaś


    Kochany Dziadziu

    Kalksburg 26.04.1885

    W środę zrobiliśmy majówkę chociaż że to jeszcze nie jest maj. Opowiem Dziadzi wszystko jak było. We wtorek poszliśmy spać nic nie wiedząc, lecz zdziwiłem się bardzo że rano zadzwonili wcześniej jak zwykle, jeszcze byłem okropnie zaspany i chciałem kilku minut przynajmniej jeszcze w łóżku zostać, gdy się całkiem rozbudziło zawołanie Ojca Fiszera „Hajtag”. Po mszy św. I śniadaniu wyruszyliśmy, każda klasa szła ze swoim profesorem i innym jakim Ojcem, z nami szedł O. Schleicher nasz prefekt poszliśmy najprzód piechotą do Mődling a stamtąd koleją do Gumpolaskirch – tam drugie śniadanie zjedliśmy i dalej znowu piechotą przez góry do Mődling. Tam prawie cały dzień przepędziliśmy, zjedliśmy obiad, zwiedzaliśmy bardzo ładny starożytny kościół a po podwieczorku i małym spacerze koleją pojechaliśmy do Liesing z tamtąd inni poszli piechotą do domu a ja pojechałem doroszką ponieważ mnie okropnie odciski bolały, sam jeden.

    Całuję Dziadzi rączki jego przywiązany wnuk
    Jaś Żółtowski


    Kochany Dziadziu

    Dawno już do Dziadzi nie pisałem ponieważ najprzód Izio do Dziadzi pisał a potem ja nie miałem o czem pisać. Prosiłbym Dziadzi żeby był tak dobry przesłać nam pocztą zbiór marek pocztowych które są wlepione do ciemno zielonego dosyć dużego płaskiego albumu, bo chociaż że teraz nie bardzo by mnie interesowało dalej zbierać to bym mógł osobne rzadkie marki rozdawać a mógłbym tem wiele przyjemności niektórym zrobić którzy do tego bardzo są pasjonowani. Zupełnie już zapomniałem jak się na kucu jeździ, tak się już do jeżdżenia na wielkim kucu wprawiłem, a im więcej jeżdżę tym więcej uważam że konie tutejsze po większej części równo gróbe lub cieńsze od naszych kuców są.

    W naukach dobrze stoimy i obaj nadzwyczaj się na ferye cieszymy które tym przyjemniejsze im lżejsze się ma sumienie. Do tego właśnie przed chwilką powiedział O. Fiszer, że rok szkolny 15-go a nie 1-go Lipca się zacznie jak muwili że miało być a bardzo się z tego cieszymy, bo jeżelibyśmy na drógą część feryi do Chołoniowa pojechali moglibyśmy z chartami polować, a konie dorosłe już wiemy które mieć będziemy jeden z Chołoniowa a drógi z Skórcza ale Wujcio nam napisał że na czas naszego pobytu w Chołoniowie tam będzie ja myślę że ja na nim jeździć będę bo trochę mniejszy ale prześliczny jest.

    Całuję wraz z Iziem Dziadzi rączki i zostaję jego przywiązanym wnukiem.
    Jaś Żółtowski

    Kalksburg 10.3.1885


    Kochany drogi mój Jasiu.

    W końcu tego tygodnia przypadają Twoje imieniny, więc już dzisiaj list mój wysyłam, aby z pewnością przed dniem tak dla Ciebie świątecznym doszły Cię wraz serdecznym uściśnieniem moje najczulsze życzenia jaknajlepszych w całem życiu powodzeń. Dzień ten od czasu jak pamięcią zasięgnąć był zawsze dla mnie bardzo uroczystym, bo to były także imieniny mojego najukochańszego Ojca, którego imię Tobie nadane zostało. Do wszystkich moich modlitw za Ciebie dołączę też prośbę, aby duch Twego pradziada z wysokości niebieskiej całe życie nad Tobą drogie moje dziecko czuwać raczył. Ty zaś z Twej strony westchnij także gorąco do Twoich rodziców, których dzień Zofii Twoje imieniny poprzedzający musiał pamięć w Tobie rozbudzić, aby Was obu ich najtroskliwszej bo z nieba płynącej opiece polecić. W przyszłą niedzielę jadę do Drzewiec bo w poniedziałek 18 m.b. naznaczono w landraturze w Rawiczu termin, w którym ma być postanowiony czas kiedy budowę szosy przez Drzewce przechodzącej ma być rozpoczęty. Przed tygodniem była siostra ……… którą sobie Izio przypomina z czasu kiedy Babcię pielęgnowała, bawiła tu kilka dni, bo stąd robiła wycieczki na całą okolicę do zbierania składek na budowę klasztoru w Poznaniu, gdyż dotąd Elżbietanki tylko w majętnym domu mieszkają. Po niezapomnieniu chciałbym także wiedzieć, czy o Twoich zębach pamiętasz i czy masz zawsze proszek do ich czyszczenia, proszę bardzo mieć zawsze na to baczną uwagę. Niedawno miałem list z Chołoniowa, zdaje się iż Bunia w tym roku do wód nie pojedzie może i z tego powodu iż ona również jak i Dziadunio życzą sobie abyście pierwsze tygodnie wakacji u nich przepędzili. Pisze mi Izio że u Was czas taki przyjemny i my mieliśmy kwiecień bardzo ciepły, ale teraz od trzech dni mamy dokuczliwe zimno bo też wszelkie drzewa owocowe bujniej niż kiedykolwiek kwitły, a teraz bzy w całej swej wspaniałości kwitną.

    Obydwóch Was drogie moje chłopcy ściska jak najserdeczniej Boskiem we wszyskiem oddając Opatrzności Wasz najprzywiązańszy dziadzia.

    M.Ż.

    Czacz 12.05.85

  • I Konkurs kultury i tradycji szalcheckiej w Waplewie Wielkim


    Gala wręczenia nagród w pałacu Sierakowskich

    11 kwietnia 2014r. w pałacu w Waplewie Wielkim miało miejsce uroczyste rozstrzygnięcie I Konkursu Kultury i Tradycji Szlacheckiej połączone z galą wręczenia nagród i wyróżnień. Organizatorami tego dużego wydarzenia byli: Stowarzyszenie Samorządne Powiśle, Wójt Gminy Stary Targ oraz Muzeum Tradycji Szlacheckiej w Waplewie Wielkim. Honorowy patronat nad Konkursem objęła pani Izabela hrabina Sierakowska.

    Konkurs odbył się przy dużym wsparciu Rodziny Żółtowskich, która ufundowała, na okoliczność ogłoszenia zmagań, piękny i efektowny medal. Jako że Konkurs ogłoszony został jeszcze w 2013r. medal na awersie nawiązywał do idei samego Konkursu, na rewersie zaś do 250 Rocznicy Wybuchu Powstania Styczniowego.

    Uroczystość wręczenia nagród rozpoczęła się w rytmie polonezów granych na fortepianie przez Zygmunta Smolińskiego, a dodatkowo uświetniła ją obecność przeora Pomorskiego Przeoratu Orderu Św. Stanisława, który laureatom, opiekunom i rodzicom oraz organizatorom złożył specjalne podziękowania i wyróżnienia.

    Na konkurs wpłynęło 196 prac, które ze względu na dużą ilość i różnorodność, organizatorzy podzielili na trzy kategorie: prace plastyczne, prace przestrzenne i makiety oraz prace multimedialne i monograficzne. W tym miejscu warto podkreślić bardzo wysoki poziom wielu prac. Jury, w skład którego wchodzili Mariusz Żółtowski, Katarzyna Burzyńska, Mariusz Krause i Piotr Stec , miało wiele pracy i sporo dylematów, które prace wyróżnić. Wybór był naprawdę trudny. Wielkie słowa uznania należą się wszystkim autorom i ich opiekunom. Jest nam niezwykle miło, że tematyce historii, kultury i tradycji swój czas i talent poświęciło aż tylu wykonawców. W każdej kategorii wyłoniono zwycięzców, ale jednej osobie postanowiono dodatkowo przyznać Grand Prix Konkursu. Tą osobą jest Łucja Budzowska, uczennica pierwszej klasy sztumskiego gimnazjum, która swą pracę wykonała pod kierunkiem pani Grażyny Osińskiej. Poniżej zamieszczony jest szczegółowy protokół konkursowy z pełną listą laureatów. Wszystkim nagrodzonym i wyróżnionym, ich opiekunom i rodzicom raz jeszcze serdecznie gratulujemy i życzymy wielu dalszych sukcesów. Zaczęło się odliczanie do drugiego konkursu, który już za rok…

    Składamy także szczególne podziękowania osobom, instytucjom i firmom, które wsparły organizację konkursu i fundowanie atrakcyjnych i ciekawych nagród. Szczególne słowa uznania kierujemy do Rodziny Żółtowskich, fundatora medalu, który otrzymali wszyscy laureaci konkursu oraz ich opiekunowie.

    Staliście się Państwo w ten sposób szlachetnymi mecenasami kultury na naszym terenie. Raz jeszcze serdecznie dziękujemy.

    Piotr Stec, Prezes Stowarzyszenia Samorządne Powiśle

    Medale konkursowe odlane zostały przez Jarosława Żółtowskiego ze Skierniewic na prośbę Prezesa Związku Rodu Żółtowskich Mariusza Żółtowskiego ze Sztumu

  • Dług

    Ktoś zapukał, za drzwiami stała nieznajoma młoda kobieta, wyglądająca na 25-30 lat. Na pierwszy rzut oka wzbudzała zaufanie. Była trochę zmieszana.

    – Chciałabym oddać dług, pożyczyłam od pani mamy pieniądze, czy je pani przyjmie?

    Dziewczyna była zaskoczona propozycją przybyłej, wydała się jej ona szczera i sympatyczna. Zaprosiła ją do mieszkania i zaproponowała herbatę. To takie niespotykane, kobieta jest taka uczciwa, kto w dzisiejszych czasach oddaje dobrowolnie pożyczone pieniądze, myślała prawie z rozrzewnieniem. Kobieta przedstawiła się, ale z długiego nazwiska, dziewczynie wpadło w ucho tylko imię: „Dziunia”.

    Dziunia opowiadała z pasją o swoim smutnym życiu, o wielkim zmartwieniu, bowiem spodziewa się dziecka, ojciec dziecka wprawdzie ma zamiar się ożenić, ale pod warunkiem, że jeszcze dzisiaj zgłosi się ona do Urzędu Stanu Cywilnego. Jeśli nie przyjdzie ze ślubu „nici”- oznajmił jej bardzo kategorycznie, a znając go, na pewno dotrzyma słowa. Dziunia zaczęła płakać, łzy jak srebrne grochy spływały po policzkach, aby powoli wsiąkać w skromną bluzkę.

    Urywanymi słowami wyjawiła, że chce iść do Urzędu Stanu Cywilnego, ale nie ma w co się ubrać. Płacz przeszedł w szloch. Dziewczyna była wzruszona opowieścią gościa, sama była bliska płaczu. Nie bardzo wiedziała jak pomóc kobiecie, sama była drobna i bardzo szczupła, a Dziunia miała dosyć duże gabaryty, nie wspominając biustu, który był więcej niż przeciętny, był po prostu ogromny. Na szczęście pantofelki pasowały na stopy Dziuni, która w miarę jak dziewczyna wyjmowała z szafy ubrania, uspokoiła się, a gdy przymierzyła pantofle rozpogodziła się stwierdzając, że są piękne, eleganckie i nowe. Zdecydowała się na ich wypożyczenie, pogodziła się z tym, że reszta garderoby jest zbyt mała i zadowoliła się pantoflami.

    Dziewczyna w ferworze szukania innych części garderoby, które pasowałyby na Dziunię, zapomniała o długu, jaki miała oddać. Natomiast przypomniała o nim przybyła. Oznajmiła, że otrzymała z Poczty zawiadomienie o przesyłce paczki z USA. Odbierze przesyłkę, sprzeda zawartość i wtedy odda dług, bowiem w chwili obecnej nie dysponuje żadną kwotą pieniędzy, więc nie może wykupić paczki. W tej sytuacji proponuje aby dług zwiększyć, wtedy razem z pantoflami odda w całości pożyczkę zaraz po swoim ślubie. Z wielkim żalem i zakłopotaniem dziewczyna tłumaczyła, że niestety nie ma żadnych pieniędzy i z przykrością zmuszona jest jej odmówić.

    Żegnając się panie omal nie wpadły sobie w ramiona, szczęśliwie tak się nie stało, biorąc pod uwagę, że nie było im dane spotkać się ze sobą, ale dziewczyna jeszcze o tym nie wiedziała.

    Od tego zdarzenia minęło dużo czasu. Pewnego dnia dziewczyna zobaczyła na ulicy Dziunię, która szła w jej pantofelkach, ale one już nie były takie nowe, wręcz przeciwnie, były bardzo zniszczone, dlatego też dziewczyna zrezygnowała z odzyskania ich. Zresztą Dziunia minęła ją z podniesioną głową i miną tak wyniosłą, że przypominała co najmniej gwiazdę filmową. Udała, że nigdy nie widziała dziewczyny.

    Szkoda! Bo mogłaby być piękna „przyjaźń” – taka jednostronnie bezinteresowna. No cóż, dziewczyna z pokorą podziękowała losowi za otrzymaną lekcję.

    Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska

  • Moje życie


    Beztroskie lata (część VI)

    Tym razem napiszę nieco o szkole! 1 września 1960 roku, bądź co bądź, to już 54 lata temu rozpocząłem naukę w trzeciej klasie szkoły już Podstawowej w Bydgoszczy, a nie jak dotychczas Powszechnej. Szkoła nosiła numer 23 i mieściła się przy ul. Fordońskiej niedaleko naszego miejsca zamieszkania, jakieś sto metrów. Trzeba było przejść na drugą stronę ulicy, bacznie zważając by nie wpaść pod koła jakiegoś pojazdu lub pod tramwaj, którego linia ciągnęła się u krawędzi jezdni. Z tymi tramwajami pamiętam nasze zabawy. Na szynach kładliśmy dziesięć lub dwadzieścia groszy i czekaliśmy kiedy nadjedzie tramwaj. Nominały bilonu w tym okresie były aluminiowe – to taki kruszec okresu PRL-u, nie tylko monety ale i łyżki, noże, widelce także garnki i talerze w wojsku – wszystko było aluminiowe. Monety pod wpływem ucisku kół tramwaju rozpłaszczały się na cienką blachę, co było dla nas frajdą. Sprawdzaliśmy, kto większą blachę uzyskał. Na szyny kładliśmy także kapiszony, a kto był bardziej zamożny to miał korki do strzelania z korkowca. Z kapiszonów to tylko pstrykało, ale z korka jak z prawdziwego pistoletu.

    Czasami tramwajarz zatrzymywał pojazd i sprawdzał co się działo. My oczywiście „kikując” zza węgła domu mieliśmy dużo zabawy. A w ogóle to byliśmy bardzo grzecznymi dziećmi! Rodzice nas nie strofowali, bo nie wiedzieli do końca czym pociechy się zajmują.

    Szkoła moja składała się z dwóch budynków dydaktycznych i z jednego pawilonu z toaletami, świetlicą i biblioteką. Pośrodku tych trzech budowli było szkolne boisko. Było dopiero 15 lat po wojnie i dzieci nie miały żadnych obiektów sportowych typu, boisko piłkarskie, do siatkówki, koszykówki, skocznie wzwyż, czy w dal. Nie daj Boże kort do tenisa, gdyż ta dyscyplina była przeżytkiem kapitalistycznej sanacji. Na przerwach lekcyjnych bawiliśmy się w ganianego. Sportu dla młodych chłopców było pod dostatkiem.

    Stary budynek szkolny był drewniany. Schody skrzypiały. Pomalowane bejcą jak podkłady kolejowe. Do tej pory, jak tylko wspomnę, czuję ten zapach schodów, sal lekcyjnych i korytarza. Drugi budynek, ten w głębi podwórka był murowany, więc zapewne powojenny. Był w nim korytarz, w bok odchodziły sale lekcyjne, gabinet kierownika, sekretariat i pokój nauczycielski. Mieliśmy szkolny radiowęzeł, kierownik mógł wezwać w czasie lekcji ucznia do siebie. Kiedyś mnie wezwał w sprawie zapłaty ubezpieczenia PZU. Wtedy nie wiedziałem, że te głośniki działały w obie strony. Mógł więc słuchać cały czas jak są prowadzone lekcje. Wtedy cieszyliśmy się, że ktoś z sąsiedniego budynku mógł się z nami skontaktować. Dziś wiemy, czemu to służyło.

    Jako uczeń byłem zawsze na topie! Tato miał radio, a w 1960 roku mieliśmy w domu pierwszy telewizor „Szmaragd”, cudo techniki. Tatuś grał w pracy w Toto Lotka takiego zakładowego. Było chyba osiemnaście osób, które typowały swoje liczby. Te liczby były zarejestrowane w Totalizatorze.

    Pewnego dnia padła duża wygrana na te liczby. Osoba, która wytypował te numery brała większość pieniędzy, reszta towarzystwa dostawała mniej, ale też nie była stratna. Mój tatuś dostał równowartość czterech swoich pensji. Jako młodzi trzydziestoletni ludzie marzyli o lepszym standardzie życia. Nie dziwię się, że zdecydowali się na kupno telewizora. Radio było bardzo ważne, zawsze bieżące wiadomości, ale nudne dla dzieci. Chyba, że to był „Podwieczorek przy mikrofonie”, program, którego wszyscy słuchaliśmy. Czemu? Bo, był dowcipny i prowadzony przez ludzi kultury. Dużo gorszym programem był „Wesoły autobus”. Raczej prymitywny i prostacki, ale jeżeli był jedynym programem, zawsze mądrym i nieomylnym, to się go słuchało.

    Telewizja miała wtedy jeden kanał, oczywiście czarno-biały, a emisja programu odbywała się między godziną 17. a 21. Było dużo transmisji sportowych, akademii państwowych, dziennik telewizyjny i film, zawsze radziecki i wojenny. Ojciec mój był dyrektorem więc sąsiedzi nie mieli odwagi przychodzić do nas na telewizję. Kiedy za pół roku sąsiad z drugiej klatki schodowej, nieżyjący już pan inżynier Włodzimierz Szulejko, także kupił telewizor, to sąsiedzi z całego bloku siedzieli w jego mieszkaniu i oglądali program. Było to bardzo męczące dla domowników, bo wtedy prawie każdy palił papierosy, dawał swój komentarz, przeszkadzał w zajęciach domowych. No takie były czasy.

    W szkole uczyłem się dobrze. Udzielałem się społecznie biorąc udział we wszystkich uroczystościach szkolnych i państwowych z tej racji, że grałem na fortepianie. Fortepian miałem w domu, a w szkole zawsze rozstrojone pianino. Często byłem zwalniany z lekcji, aby ćwiczyć przed tymi uroczystościami. Bardzo mnie to cieszyło. Ja i bez próby mógłbym zagrać „Szumi dokoła las” lub „Z poza gór i rzek”. Taki był wtedy obowiązujący repertuar. Hymn Państwowy grałem na stojąco, gdyż nie wypadało siedzieć.

    Do szkoły Nr. 23. chodziłem cztery i pół roku. Kierownikiem szkoły bym pan Kiss-Orski, rodzony brat słynnego karykaturzysty, też o tym nazwisku, często prezentującym swoje graficzne prace na łamach tygodnika „Szpilki”.

    Pan Kiss-Orski był bardzo kulturalnym człowiekiem, przedwojennym nauczycielem. Mało uczył, rzadko go widywaliśmy, siedział w swoim gabinecie. Wychowawcą moim był pan Kocieba. Wesoły, pogodny pan nie wchodzący nam za skórę. Organizował uczniom różne wycieczki w wolne godziny, zawsze gdzieś w plenerze. Pewnego razu pojechaliśmy pociągiem na wycieczkę do Poznania. Zwiedzaliśmy palmiarnię, stare miasto, katedrę i jej podziemia, gdzie są groby Mieszka I i jego syna Bolesława Chrobrego.

    Późnym wieczorem wróciliśmy do Bydgoszczy. Na pewno wiele nie widzieliśmy, ale dla takich malców jak my była to atrakcja.

    Byłem w trzeciej klasie, kiedy pani opiekująca się świetlicą szkolną, nauczyła mnie grać w szachy. Całe popołudnia spędzałem w świetlicy grając z nią. Trwało to pół roku, aż doszedłem do takiej wprawy, że pani więcej ze mną grać już nie chciała. Do tej pory gram, ale to się zdarza sporadycznie.

    Mój brat Michał był dwie klasy wyżej niż ja. Kiedy ja zdałem do szóstej klasy on dostał się do ósmej klasy liceum ogólnokształcącego w Bydgoszczy. Byłem ostatnim rocznikiem, który kończył siedem klas szkoły podstawowej.

    W połowie siódmej klasy ojca przeniesiono do pracy w Warszawie i te pół roku siódmej klasy dokończyłem w szkole podstawowej 168 na ul. Zwycięzców na Saskiej Kępie.

    Pobyt w Bydgoszczy, wspominam jako czas beztroski, gdzie spotkałem wielu serdecznych kolegów. Kiedy przyjechałem z Warszawy na trzytygodniowe szkolenie, koledzy i koleżanki z podwórka bardzo serdecznie mnie przyjęli. Zwołali się z różnych stron miasta i w mieszkaniu byłego kierowcy mego taty pana Ryzmanowskiego przygotowali specjalne przyjecie z okazji mojego chwilowego powrotu do Bydgoszczy na nasze wspólne, rodzinne podwórko. Było to z ich strony bardzo miłe.

    Będąc na wycieczce w Bydgoszczy zorganizowanej w czasie zjazdu naszego związku, przejeżdżaliśmy obok mego bloku. Stwierdziłem, że tak naprawdę nic się nie zmieniło, tylko bardzo porosły drzewa!

    O początkach okresu warszawskiego postaram się napisać w świątecznym kwartalniku.

    Rafał z Korycina

  • Wydarzenia

    wnuk_rafala_1_small
    wnuk_rafala_2_small

    19 kwietnia 2014 r. przyszedł na świat w Chicago MICHAŁ TOMASZ ŻÓŁTOWSKI syn Tomasza i Magdaleny Żółtowskich. O następcy przedłużającym nasz Ród informuje szczęśliwy dziadek Rafał z Korycina


    magdalenka_1_small
    magdalenka_2_small

    Po raz drugi zostali szczęśliwymi rodzicami ANNA I MACIEJ BURDYNOWSCY. 30 lipca 2014 roku w Sztumie przyszła na świat MAGDALENKA. Magdalenka jest ciemnowłosa, ma niebieskie oczka, waży 4120g, a wzrost Jej 56cm.

  • Siedziby polskich możnowłaców i szlachty w ciągu stuleci, w tym Żółtowskich

    Artykuł ten ma na celu przedstawienie typów siedzib mieszkalnych jakie posiadali polscy możnowładcy, magnateria i nieutytułowana szlachta polska. Ze względu na pozycję społeczną oraz materialną, a także ze względu okres w historii Polski obiekty mieszkalne tej warstwy społecznej nabywały rozmaitych cech i form wyglądu. Społeczność szlachecką można podzielić na: Królewięta, czyli potomstwo króla; magnatów pochodzenia litewskiego, ruskiego i polskiego, którzy posiadali rozległe majątki ziemskie i odpowiednie rezydencje na kresach wschodnich Rzeczypospolitej szlacheckiej. Możnowładztwo, najwyższa warstwa średniowiecznego rycerstwa zajmująca uprzywilejowaną pozycję, posiadające olbrzymie majątki ziemskie z rezydencjami mieszkalnymi. Magnateria polska, była najwyższą warstwą szlachty i odpowiadała średniowiecznemu możnowładztwu, będącą też arystokracją, bogatą szlachtą, dziedzicami tytułów, i majątków ziemskich. Panięta – synowie rodów magnackich. Ziemianie, obywatele ziemscy, posiadacze wielkich i średnich majątków ziemskich i przypisanych do nich siedzib rodowych.

    Do XIII wieku siedzibami książęcymi były grody drewniano-ziemne budowane w miejscach trudno dostępnych. Częściami obronnymi były fosy, wały ziemne, wały o konstrukcji drewniano-ziemnej lub kamiennej. Od IX wieku budowano w dolinach na niewielkich wzniesieniach, otaczane rowem lub fosą gródki lub grody stożkowate będące siedzibami rycerskimi i feudalnymi. Wokół grodu znajdowało się podgrodzie.

    Zamki powstały w XIV wieku. Zamek był ośrodkiem władzy książęcej, siedzibą możnowładcy i rycerza. Składał się z warowni i budynków mieszkalnych. Całość miała zamknięty obwód obronny w postaci wałów obronnych przeważnie drewniano-ziemnych, czy murowanych. Pierwsze zamki polskie powstały w Legnicy, Wleniu, w Krakowie na Wawelu, na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu, w Opolu, w Rokitnicy, Krośnie Odrzańskim i Wierzbnej. Zamki były budowane najczęściej przez Zakon Krzyżacki. Takimi przykładami są: zamek w Toruniu, Chełmnie, Elblągu, Starogrodzie, w Kwidzynie, Dzierzgoniu, Grudziądzu, Pokrzywnie i Bierzgłowie. Zamki budowane były też przez zakon templariuszy na Pomorzu Zachodnim. Należały do nich zamek w Płotach, Nowogardzie i w Świdwinie. Na terenie Pomorza Zachodniego liczne były zamki zakonu Joannitów oraz zamki rycerskie.

    Król Kazimierz Wielki, wybudował trzydzieści sześć zamków w ciągu trzydziestu siedmiu lat. Powstawały zamki na Mazowszu , np. w Rawie Mazowieckiej, w Czersku, Warszawie, Ciechanowie i Liwie a także na kresach np. w Haliczu, Włodzimierzu, Kamieńcu Podolskim, Buczaczu, Jazłowcu.

    Zamki zaprzestano budować około 1530 roku. Powstawały wówczas twierdze bastionowe np. Krzyżtopór, Danków, Pilica, Brody, Łańcut, Zamość, Stanisławów, Dubno, Połonne, Kudak, Zbaraż.

    Zamki posiadały wysokie i grube mury zewnętrzne ze strzelnicami. Zawsze była wieża zamkowa. Wejścia musiały być ufortyfikowane z mostami zwodzonymi, kratami i wieżyczkami. Oprócz pomieszczeń mieszkalnych były też magazyny, warsztaty, stajnie, prochownie, więzienia, kuźnie. Zapleczem

    Wieś folwarczna była to wieś, w której w centralnym miejscu stał folwark lub dwór z zabudowaniami gospodarczymi. Obok folwarku stały czworaki dla służby dworskiej. W okolicy mieściły się też zagrody gospodarzy na własnej cząstce ziemi. Pierwsze wsie folwarczne powstawały w dobrach kościelnych i klasztornych.

    Folwark to wielkie gospodarstwo rolne, które istniało od XII wieku. Od XIV wieku folwark to także rolno-hodowlane gospodarstwo. Od XV wieku zamiast daniny i czynszu, który płacili chłopi, zaczęli odrabiać pańszczyznę. Ze względu na olbrzymie zapotrzebowanie na zboże na ziemiach polskich i w Europie nastąpił rozkwit folwarków. Do XVIII wieku folwarki były podstawowym źródłem utrzymania oraz znaczenia gospodarczego i politycznego szlachty. Po uwłaszczeniu chłopów folwark pańszczyźniany przestał istnieć. Pojawił się folwark oparty o najemnej sile roboczej.

    Dwór szlachecki, to wiejska siedziba mieszkalna szlachty polskiej, budowana z drewna na podmurówkach kamiennych lub z cegły. Bryła dworu była w kształcie prostokąta i miała dobudowane alkierze. Dwór istniał od renesansu, aż do XX wieku. W strukturę dworu do XVII wieku wchodziły budynek mieszkalny szlachcica i zabudowania gospodarcze. W XVII wieku dwór stał się samodzielnym budynkiem mieszkalnym. Od XVII wieku zaczęto budować dwory parterowe. Mieściły się w nim liczne pokoje. Szczególne znaczenie miała, jadalnia, pokoje gościnne, sypialnie, spiżarnia, kapliczka właściciela dworu. Meble – najczęściej gdańskie – były bogato rzeźbione, malowane, okuwane i inkrustowane. Ściany ozdabiano kobiercami i makatami. W pokojach były herby i portrety przodków. Na ścianach widniały zwierciadła, broń i trofea myśliwskie. W jadalni stały ławy, stoły, kredensy, szafy, tzw. almaria, skrzynie oraz kantor. W pokojach stały piece ceglane, z kamienia, alabastru, z malowanymi kaflami. Okna szklone były szkłem weneckim,

    Pałac, to wielkopańska reprezentacja mieszkalna. W Polsce pałace wznoszono szczególnie dla książąt. Były o prostej bryle, o trzech kondygnacjach i wewnętrznym czworobocznym dziedzińcu arkadowym . W okresie baroku korpus pałacu był prosty do którego przylegały prostopadle skrzydła. Po przeciwnej stronie pałacu znajdował się ogród. W okresie klasycystycznym skrzydła pałacowe zastąpiono oficynami.

    Ród Żółtowskich w ciągu swojej ponad sześćsetletniej historii (od 1402 roku) posiadał także liczne majątki ziemskie, wsie, folwarki, dwory i pałace. Żółtowscy od momentu powstania rodu od Piotra Ogona z Żółtowa herbu Ogończyk zapisanego w Kronice Mazowieckiej pod datą 1427 posiadali wsie folwarczne: Żółtowo, Myszki, Żuki, Zegadły, Gardzyny, Myszewo, Żabiki. Następne pokolenia bądź to w drodze posażnej bądź przez zakup i dziedziczenie powiększali swoje majątki. W wyniku wypraw wojennych, zdobytego wykształcenia, odpowiednich koligacji, udziału w życiu społecznym i politycznym regionu, zaradności w gospodarowaniu Żółtowscy zdobywali znaczne majątki ziemskie i pozycję społeczną .

    Oprócz wsi folwarcznych, folwarków Żółtowscy stawali się właścicielami dworów i pałaców. Piękniejszymi pałacami Żółtowskich były i nadal są: pałac w Jarogniewicach, w Kocku, w Czaczu, w Niechanowie. Zdewastowany już i chylący się ku upadkowi pałac w Głuchowie, dwór w Nekli, dwór w Ujeżdzie, czy dwór w Wargowie. Jak wiemy Dwór w Drzewcach należący niegdyś do śp. Michała Żółtowskiego z Czacza czyli Lasek, Michał odzyskał. Następnie przekazał prawa do niego na Fundację Świętego Brata Alberta.

    Niektóre pałace przeszły w ręce obcych ludzi, którzy kupili je od władz samorządowych, np. dwór w Ujeździe. Do czasu II wojny światowej były to piękne rezydencje ziemiańskie świadczące o pozycji Rodu Żółtowskich. Jednak woja, lata powojenne i brak dbającego gospodarza doprowadziły do takiego stanu w jakim teraz są.

    Stefan Żółtowski

    Artykuł ten został opracowany na podstawie materiałów encyklopedycznych oraz zaciągniętych z Wikipedii, danych zawartych w publikacji „Genealogia Rodu Żółtowskich” autorstwa Michała Żółtowskiego z Łodzi.

  • Życzenia świąteczne

    Z okazji nadchodzących Świąt Wielkanocnych życzymy dużo zdrowia, radości i nadziei, kolorowych pisanek oraz wesołego śmigusa-dyngusa. Prezes Związku oraz członkowie Zarządu

  • Wypoczynek po amerykańsku

    Ciąg dalszy „Spotkania po latach”

    Mój sum

    Tomek zorganizował czterodniowy pobyt na łonie natury w Wisconsin.

    Stan Wisconsin leży na północ od stanu Illinois i wschodnią częścią przylega do jeziora Michigan. Rano w niedzielę zapakowaliśmy dwa samochody naszych drobiazgów, trochę ubrań i pościeli do bagażników oraz różny sprzęt wędkarski. Bez niego nie byłoby wypoczynku. Po krótkim przejeździe przez ulice Chicago wjechaliśmy na autostradę i podążyliśmy na północ. Ja ciekawy wszystkiego, więc droga mi się nie dłużyła. Oglądałem dokładnie wszystko, co mogłem widzieć przez szybę w samochodzie. Romek prowadził, ja z przodu, a z tyłu Lidka i Natalka, która nam śpiewała „żono moja, serce moje, nie ma takich jak nas dwoje”. Wycieczka zapowiadała się wspaniale.

    Po blisko pięciu godzinach jazdy autostradą zjechaliśmy na boczną drogę, a potem na jeszcze inną węższą, by wjechać w obszar leśny. Odnaleźliśmy prywatną drogę wjazdową do posesji. Dom drewniany z werandą, dużą kuchnią, salonem i trzema sypialniami. Jedną miał Romek, drugą Tomek, a trzecią miałem ja. Teren nie ogrodzony, a do sąsiadów z prawej i lewej strony po jakieś 100-200 metrów. Zdziwiło mnie, że na podwórku pod drewnianą wiatą stały wędki, wiosła do łódki, ale też rębak do drewna, kosiarka spalinowa, narzędzia rolnicze i ogrodnicze. Nie zamknięte, nie pochowane. Posiadłość należała do szefa Tomasza. On, kiedy dowiedział, że przyjechał ojciec z Polski, zaproponował Tomkowi swoją daczę na cztery dni, byśmy pobyli trochę w lesie i nad wodą. Oczywiście nieodpłatnie. Tomek za to zobowiązał się skosić mu trawę. I tak też któregoś popołudnia zrobił. Posesja leżała w lesie nad rzeką Wisconsin. Rzeka szersza od naszej Wisły, no i rybna. Z podwórka przynieśliśmy łódkę, wiosła, i wyruszyliśmy na połów. Wcześniej w pobliskim miasteczku chłopcy wykupili dla mnie pozwolenie na połów ryb na cztery dni.

    Założyliśmy drobiową wątróbkę na duży hak. Po dziesięciu minutach był już pierwszy sum, a za chwilę drugi. Takie po 4,5 do 5 kilogramów każdy. W dodatku oba wyciągnęła Lidka, bo my dwadzieścia metrów od brzegu bawiliśmy się w polowanie na szczupaki z łodzi. Jednego wyciągnąłem. W Ameryce łowi się duże ryby. Zastanawiałem się dlaczego u nas nie? A to dlatego, że tam nie można kupić małych haczyków. Są tylko duże. Chroni się więc narybek przed masowym wyłowieniem i pozwala mu się dorosnąć. Podobnie jak w Chicago nie widzi się pomalowanych murów. Bo nie można kupić sprayu. Farbę może kupić tylko licencjonowany malarz, tak więc młodzi pseudoartyści i chuligani nie mają czym malować.

    Dom w środku całkowicie urządzony – z dużym telewizorem, radiem, kinem domowym i komputerem.

    W kuchni całe wyposażenie. Zapas żywności w lodówkach i zamrażarce. Ponadto zapas napojów, piwa i alkoholu. Wieczorami organizowaliśmy sobie ognisko i grilla. Dokuczały nam tylko komary, ćmy i pająki, których panicznie się bała moja synowa Madzia. W dzień, oprócz łowienia ryb, zwiedzaliśmy okolice. Wszędzie dużo domów wypoczynkowych wzdłuż rzeki, jachty, żaglówki i łodzie. Odwiedzaliśmy miejsca sprzedaży tzw. garażowej. Jeden z mieszkańców wykupuje w Urzędzie pozwolenie na handel z garażu, a okoliczni sąsiedzi z własnych garaży przynoszą mu rzeczy na sprzedaż. Są to rzeczy, używane, których właściciel już nie potrzebuje. Ja na przykład zbieram lampy naftowe z końca XIX i początku XX wieku i na tej wyprzedaży znalazłem ich bardzo wiele. Mogłem je kupić po 4 lub 5 dolarów za sztukę. Ze Stanów przywiozłem więc kolekcję dwunastu lamp! Wszystkie są sprawne i nieuszkodzone.

    Koloseum

    Najbardziej ciekawym dla mnie dniem w tym krótkim czterodniowym pobycie był dzień, kiedy pojechaliśmy do Dells. Jest to miasto rozrywki, wypoczynku, zabawy, turystycznych atrakcji. Zaczęliśmy od objazdu miasta. Znajduje sie tam dość spore zoo, a ponieważ była z nami mała Natalka (niecałe 5 lat), zwiedziliśmy je. W Dells jest także Biały Dom stojący na głowie. Chodziliśmy tam po pokojach prezydenckich, gabinetach i po piwnicach z różnymi strachami, łomotami, wybuchami, no tak po amerykańsku. Czasami tandetnie. W Dells stoi także olbrzymi koń trojański, jest Statua Wolności (oczywiście replika), jest też rzymskie Koloseum. Wszędzie mnóstwo aqua parków, pól golfowych, torów gokartowych, stadnin koni, jest pociąg z czasów Dzikiego Zachodu. Najwięcej jest jednak sportów wodnych, rejsów statkami, jest nawet rejs i objazd okolic wojskową amfibią. Tej amfibii nie mogliśmy sobie odmówić, więc po wykupieniu biletów ruszyliśmy w trasę. Siedziałem obok kierowcy, więc mogłem wszystko fotografować. Kierowcą amfibii była młodziutka kobieta, której czasami trudno było operować dźwignią zmiany biegów (taka toporna wojskowa), ale na ogół zupełnie nieźle dawała sobie radę. I tak najpierw po leśnych drogach, potem zjazd do wody, wodą przez jezioro i znowu na ląd. Dalej ponownie do rzeki i rzeką do jeziora i znów na ląd. Mnóstwo atrakcji.

    Płynęliśmy także statkiem, który z rzeki wpływał w wąskie kanały jakby fiordy. Zatrzymywał się przy pomostach i specjalnymi podestami wśród skał zwiedzaliśmy wąwozy. Zawsze trasa kończyła sie jakimś barem, sklepem z pamiątkami, lodami, napojami. W Dells jest bardzo dużo lokali gastronomicznych, knajpek, restauracji i barów. Sklepy z pamiątkami, piwiarnie. Na ulicach pokazy cyrkowe i występy grup muzycznych. W niemieckiej piwiarni podają piwo w czterolitrowym szklanym bucie, zamówiliśmy je i nawet smakowało, ale w piciu pomogła mi Lidka.

    Wieczorem powrót do domu. Zmęczeni, ale zadowoleni. Koniec wakacji i powrót do pracy. Mój pobyt też się kończy. Pora wracać. Pożegnania są bardzo smutne i wzruszające. Cieszę się, że poznałem moje synowe. Bardzo miłe i gościnne. Poznałem także rodzeństwo moich synowych, braci i siostry oraz teściów Tomasza Teresę i Kazimierza Kowalczyków, którzy bardzo serdecznie przyjęli mnie w swoim domu i ugościli. Niczego mi nie brakowało i jeszcze obdarowany zostałem prezentami. Dziękuję im za ten pobyt!

    Tomek z teściem odwieźli mnie na lotnisko. Po długim locie byłem już w domu.

    Rafał z Korycina

    P.S. W tym roku też lecę – zaraz po Zjeździe. Kupiłem już bilet i będę miesiąc.

  • Michał z Lasek – człowiek wyjątkowy

    W czerwcu 2014 roku odbędzie się zjazd Związku Rodu Żółtowskich. Niestety, to już kolejny Zjazd na którym nie będzie z nami Michała z Lasek.

    Michał był człowiekiem bardzo ciepłym, potrafił wokół siebie zgromadzić sporą grupę słuchaczy, zarówno dorosłych, jak i dzieci. Mówił bardzo ciekawie. Posiadał dużą wiedzę na temat związku i historii, a także umiał tę wiedzę przekazać w sposób bardzo interesujący. Czas spędzony z Nim nigdy nie był czasem straconym i nigdy się nie dłużył. Wręcz przeciwnie. Michał był człowiekiem wyjątkowym.

    Na wiosnę 2011 roku wraz z mamą zacząłem zastanawiać się, co można byłoby zrobić, aby pamięć o Michale była zawsze żywa, szczególnie na zjazdach, bo w naszych sercach jest On cały czas obecny. Doszedłem do wniosku, a mama mnie w tym utwierdziła, że dobrym sposobem będzie ufundowanie przez Związek „Medalu im. Michała z Lasek” dla osób, które chociaż w niewielkim stopniu zbliżą się do postawy Michała. Taka forma uczczenia pamięci była dla mnie bliska z racji możliwości zawodowych i kontaktów z osobami (m.in. grafik, rzeźbiarz), które pomogły mi ten pomysł zrealizować. Dzięki temu wykonanie medalu było niezbyt kłopotliwe.

    Ideą powstania medalu było z jednej strony uhonorowanie Michała, potwierdzając Jego niezaprzeczalny wkład wniesiony w działalność Związku Rodu Żółtowskich i Rodzinę, a z drugiej strony docenienie, a tym samym i uhonorowania osób, które w sposób szczególny przyczyniły się do rozwoju Związku i Rodziny. Medal miał być rzeczą wyjątkową i elitarną, wręczaną osobom, które nie tylko pełniły funkcję w Związku, ale ich działanie lub osobowość zbliżona była do postawy Michała.

    Takimi osobami do tej pory, oprócz Michała z Lasek były: Zbigniew ze Skierniewic, Michał z Łodzi, Andrzej Ludwik z Warszawy (osoby mające duży udział w reaktywacji Związku) i Stefania z Korycina, która swoją osobowością potrafiła jednoczyć ludzi.

    Osoby takie, jak Michał z Lasek zdarzają się niezwykle rzadko. To legenda i „pomnik” Związku. Dlatego wyróżnienie medalem Jego imienia winno spełniać podobną rolę i być przyznawane tym osobom, które chociaż w niewielkim stopniu wypełnią po Nim lukę.

    Natalia i Jarosław ze Skierniewic

  • Wspomnienie o Tadeuszu Żółtowskim

    Moje krótkie wspomnienie o Tadeuszu z pewnością nie odda tego, jakim był człowiekiem. To wiedzą wszyscy, którzy go znają. Piszę to wspomnienie jako jego pacjentka, a i wieloletnia przyjaciółka.

    Śmierć Tadeusza była dla mnie wielkim szokiem. Jako jedna z niewielu miałam szansę zobaczyć się z nim podczas pobytu w szpitalu, oraz krótko przed jego odejściem.

    24.11.2013r. zmarł znany łódzki bioenergoterapeuta Tadeusz Żółtowski. Urodzony 26.10.1952 w Gostyninie. Bez wątpienia postać barwna, ciekawa, człowiek o wielkim sercu. Od najmłodszych lat swe życie poświęcił nauce i pracy. Od siódmego roku życia pomagał rodzicom w rolnictwie. Praca i pomoc innym była dla niego priorytetem i sensem życia. Z ogromnym powodzeniem kilkanaście lat prowadził gabinet bioenergoterapii w Łodzi. Przez ten czas wyleczył setki ludzi. Nie bez przyczyny żartobliwe nazywany był przez swoich pacjentów „magikiem”. Tadeusz potrafił zdziałać cuda. Człowiek od niego wychodził jak nowo narodzony. Znikały problemy dnia codziennego i stresy. Ciało nabierało nowej, pozytywnej energii i chciało się żyć. I taki stan świadomości pozostawał długo po wyjściu z gabinetu.

    Był człowiekiem szczerym, jeśli czegoś nie wiedział, nie udawał, że jest inaczej. Żył pełnią życia, czerpał z niego pełnymi garściami, podróżował, obracał się w towarzystwie ciekawych ludzi. Często intrygował swoimi wypowiedziami. Pobudzał do refleksji. Nigdy nie narzekał, nawet wtedy, kiedy było naprawdę źle. Zarażał innych optymizmem, pozytywnym myśleniem i wiarą w lepsze jutro. Był człowiekiem dobrym, wyrozumiałym i empatycznym. Kochał kwiaty, przyrodę i zwierzęta. Był dumny ze swojego ogrodu za domem i oczka wodnego. O Tadeuszu Żółtowskim można by napisać wiele, ale najważniejsze jest to, że był człowiekiem niezwykłym, i takim Go zapamiętajmy.

    Mam nadzieję, że Tadeusz jest teraz w miejscu bezwarunkowej miłości…

    Izabela Kłos z Siemianowic Śląskich