Ksiądz Jerzy Wolff

Z księdzem Jerzym Wolffem poznaliśmy się jesienią 1958 roku, gdy wróciłem po roku nieobecności do Lasek. Był to początek listopada, rok szkolny dawno rozpoczęty. W pierwszej chwili nie wiedziałem, jaki mnie czeka przydział pracy. Prezes Towarzystwa Antoni Marylski prosił mnie, bym poznał się ze świeżo przybyłym i wciąż chorującym ks. Jerzym Wolffem. Był On w Domu Rekolekcyjnym, po lekkim zawale serca. W połowie miesiąca dowiedziałem się, że będę mieszkał księdza Jerzego, w świeżo opróżnionym mieszkaniu, które Zakład dostał do dyspozycji po dość nagłym wymarciu rodziny Józefa i Janiny Ordęgów. Byli to potomkowie Powstańca z 1931 roku. Ich dziadek piastował wysoką funkcję administracyjną w koloniach francuskich w Afryce. Zostało po nich kilkupokojowe mieszkanie, które zafundowała im ambasada francuska.

Ksiądz Wolff miał zająć duży, długi pokój, ja zaś krótki pokoik, przez który się tam wchodziło. Sytuacja ta narzucała bliskie, sąsiedzkie stosunki.

Mieliśmy się wprowadzić 15 listopada, lecz właśnie wtenczas wybuchł niespodziewanie pożar w sąsiednim parterowym budyneczku. Fakt ten miał również wpływ na dalsze koleje rzeczy.

Dostałem na razie przydział pracy u Henryka Ruszczyca w tworzącym się Dziale Modelarstwa z drewna w jednej klasie Szkoły Podstawowej. Praca była ciekawa, lecz wymagająca dalszych przemyśleń i prac technicznych.

Z pobytu za granicą przywiozłem wiele moich rysunków i akwarel z tego czasu. Zauważyłem, że księdza zawartość mych przywiezionych wzorów ogromnie zainteresowała, lecz nie mieliśmy czasu na spokojne ich obejrzenie. Gdy nareszcie do tego przyszło, ksiądz z uwagą oglądał każdy. W miarę, jak oglądał akwarele i rysunki, coraz bardziej pochmurniał. Wyraz jego twarzy zmieniał się i w końcu widziałem, że stawał się coraz bardziej gorzki. Po raz pierwszy w życiu poświęciłem cały rok na tę pracę artystyczną i w Szwajcarii spotykałem się z rosnącym uznaniem. Teraz nagle miałem świadomość, że czeka mnie bardzo radykalna ocena. W końcu usłyszałem werdykt: „Wszystko to nie ma wiele wspólnego ze sztuką”.

Nie ma co ukrywać, takie zdanie dla mnie było załamujące.

W parę dni potem ksiądz pierwszy nawiązał rozmowę proponując, bym zaczął od zmiany techniki: „Akwarela jest bardzo trudną techniką, gdyż nie można robić poprawek na malowanym obrazie. Ja bym radził przejść na farbę kryjącą – temperę? I dodał: „Tempera jest farbą tanią, dostępną w sklepach. Na próbę malowania nową techniką znalazłem czas w czerwcu i lipcu następnego roku w Żułowie pod Krasnymstawem, dokąd pojechałem na letnie wakacje.

Okolica jest tam niezwykle piękna. Co dzień schodząc do Zakładu po pochyłym wzgórzu miałem okazję podziwiać na trzy strony świata rozległe widoki. Żułowem w najwyższym stopniu zachwycił się ks. Jerzy Wolff.

Już pierwszego dnia powiedział, że będzie malował dwa albo trzy obrazy każdego dnia. Codziennie poświęcał czas na prowadzenie nauk dla tutejszych pań. Mimo to, wracając do Lasek, wiózł ze sobą bogaty zbiór w postaci około 10. ukończonych prac malarskich.

Od poprzednich, które malował przed wstąpieniem do Seminarium, różniły się one większą żywością barw i jakimś promiennym duchem swych ostatnich przeżyć. Nic dziwnego, że gdy pokazał je p. Marylskiemu, zostały od razu rozchwytane przez jego znajomych dyplomatów. Niestety nikomu nie przyszło do głowy, żeby sfotografować i zanotować, co się z nimi dalej stało.

W następnych latach pobyt w Żułowie był równie owocny. Muzeum Narodowe

w Warszawie zorganizowało wystawę sztuki jego dawnego kolegi, malarza Pierre’a Potworowskiego². Wśród grup wyjeżdżających do Francji (wyjazdy organizował przez prof. Pankiewicza z Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie), uchodził za mało zdolnego. Wprowadzał on młode pokolenia w nowe kierunki panujące w sztuce zachodniej.

Pierre Potworowski spędził później 20 lat głównie w Anglii oraz we Francji. Korzystał z małego, krytego samochodziku, gdzie miał wszystko, co potrzebne było do życia i malował. Odbiegało to znacznie od ostatnich kierunków w międzywojennej Polsce. Jego wielka Wystawa w Warszawie była bardzo bogata i dość różnorodna.

Na wystawie Pierre’a Potworowskiego w Warszawie zwróciło uwagę księdza Wolffa parę obrazów niefiguratywnych. Zastanawiał się nad podjęciem prób w podobnym kierunku. Inną osobą, która miała na niego silny wpływ, był jego młodszy brat Gustaw, który przeszedłszy w tym czasie na emeryturę, przeprowadził się z Poznania na stałe do Warszawy – miał tu bowiem od dawna szerokie kontakty w świecie artystycznym z różnych dziedzin. Ksiądz Jerzy brał zawsze do serca uwagi brata, nieraz nawet bardzo skrajne.

Równocześnie pokazywały się w Laskach na krócej lub dłużej dwie osoby z Bytomia: Anna ze Skarbek-Borowskich, za mężem Tomikowa, z córką Ireną, po maturze, którą pociągała kariera wirtuoza-pianisty. Jej próbny koncert w Zakładzie dla Niewidomych i drugi w Krakowie, wywołał falę dyskusji w jej otoczeniu, a wzbudził zachwyt p. Gustawa Wolffa, który podziwiał jej rodzący się talent. W tym czasie ważyły się też losy stworzenia dla księdza Jerzego dobrej pracowni malarskiej.

Pokój jego nie nadawał się dłużej na pracownię, natomiast w bliskim sąsiedztwie Zakładu w Laskach dobudował piętro do własnej willi Bolesław Gasiński³ osobiście zainteresowany sztuką. Udostępnił księdzu kilka jasnych pomieszczeń, nadających się na pracownię i archiwum.

Anna i Irenka Tomikowe, których nazwisko pochodziło z zawołania – pseudonimu powstańczego. Były częstymi gośćmi u księdza i zachwycały się nowym kierunkiem malarskim, odrzucającym przekazywanie kształtów, a niemal wyłącznie raczej zestawienia barw. Ks. Jerzy, który miewał nieraz wiele wątpliwości

co do swojej pracy, chętnie przyjmował ich szczere zachwyty. Utwierdzało go to w obraniu nowego stylu w pracy malarskiej.

Ks. Wolff był człowiekiem bardzo pracowitym i zorganizowanym. Liczba prac szybko się zwiększała, malował codziennie. Zaczął się zastanawiać gdzie umieścić, tak dużo obrazów. W końcu doszło do porozumienia z Zakładem w Laskach; ustalono i zawarto formalną umowę, że zorganizuje się tu w jednym, nowo powstającym budynku, nazwanym „Domem Przyjaciół”, na najwyższym piętrze muzeum. Gdy go wykończono ks. Jerzy zdecydował się na umieszczenie tam, na najwyższym piętrze około 100 swych obrazów.

Nadeszło lato i okazało się, że temperatura na strychu jest zbyt wysoka na przechowywanie olejnych prac. Mimo iż umowa była formalnie zawarta, ksiądz był niezwykle pryncypialny, gdy chodziło o los jego twórczości. Nic nikomu nie mówiąc, zabrał wszystko transportem samochodowym i złożył w archiwach Muzeum Narodowego. Po pewnym czasie pojechał zobaczyć, jak jego obrazy tam są umieszczone. Wszedł tam i zobaczył, że jest zbyt ciasno i obrazy wisiały rzędami tak gęsto, że dotykały się ze sobą – co jest rzeczą niedopuszczalną. Zagroził więc, że wszystko odbierze z archiwum Muzeum Narodowego. Ostatecznie jednak zostawił je, lecz pod warunkiem, że najlepsze obrazy muszą być zabrane z piwnic i umieszczone w pokojach kierowników i dyrekcji Muzeum.

W kilka tygodni później sam byłem w „Domu Przyjaciół”, gdy przybył aż spod Sanoka dyrektor tamtejszego, dopiero formującego się muzeum. Zachwycony twórczością ks. Wolffa postanowił wybudować osobny budynek, jako Muzeum Malarstwa-Jerzego Wolffa. Jednak nigdy nie doszło do budowy muzeum. Część obrazów księdza została zakupiona przez muzea prowincjonalne, jak poznańskie, wrocławskie, sandomierskie, bytomskie i szczecińskie oraz przez we Wrzeszczu.

Nie wiem dlaczego, ksiądz Jerzy nie był adoratorem Krakowa jako ośrodka myśli twórczej, który my tak cenimy. Byłem zdziwiony więc, gdy już w ostatnich latach naszej znajomości nagle pojechał właśnie do Krakowa. Gdy wrócił – rzucił mi jako wielką sensację: „Wiesz co widziałem wczoraj? Jeden z dwóch najlepszych obrazów XIX wieku”. Słuchałem zdumiony: „W pełnej pamiątek kamienicy Jana Matejki – Muzeum – jest jego znakomity obraz – szkic olejny do bitwy pod Wiedniem”.

Pojechałem tam zaraz, sprawdziłem – poruszała mnie świeżość i bystrość obserwacji mego Przyjaciela.

Następuje chwila, gdy wypada podać więcej danych z życiorysu ks. Jerzego. Malarze przed wojną na ogół biedowali. Ksiądz miał oparcie w rodzinie swojej matki Władysławy, pochodzenia ziemiańskiego, z Jeleniowa pod św. Krzyżem w Sandomierskiem. Tam też kształtowały się jego gusta i zapatrywania artystyczne. Ostatnie lata II wojny światowej spędził w Dzikowie u Tarnowskich, ucząc malarstwa. Gdy przeszedł tamtędy front, obrazy i rysunki w liczbie około 400. poustawiane były na dworze, by ocalić je przed atakami pocisków artylerii sowieckiej. Gdy przyszli sowieci, to w ciągu jednej doby zniszczyli wszystko. Miało to zasadniczy wpływ na ukształtowanie się jego powołania.

W Lubelskim Związku Plastyków, do którego się zapisał, powierzono księdzu zaszczytną funkcję kustosza bogatych zbiorów Muzeum w Kozłówce, niegdyś własności Zamoyskich. Tam udało mu się rozpoznać wśród rzekomych kopii wiele oryginałów, a znów wśród oryginałów – kopie.

Uzyskał potem dość długie stypendium na wyjazd do Francji, by zbadać tam nowe kierunki sztuki.

Po powrocie zamieszkał w Warszawie na Saskiej Kępie. Zdecydowany przejść do stanu duchownego, pierwotnie marzył, aby to było we Francji. Ostateczną decyzję podjął po dość dziwnym wydarzeniu w drodze powrotnej. Na małej stacyjce w Szwajcarii czekał na pociąg, a w innym miejscu też czekającym był ks. Stefan Wyszyński. Jego opiekuńcze zachowanie się względem nieznanej polskiej kobiety zdecydowało o ostatecznej decyzji co do kierunku dalszego życia Jerzego Wolffa4.

W latach pobytu w Seminarium Jerzy wyobrażał sobie, że po święceniach mógłby nadal prowadzić pracę apostolską i swoją pracownię malarską w Warszawie. Służyć radą i pomocą w rozwiązywaniu życiowych problemów licznemu gronu artystów, których znał i miał z nimi żywe, koleżeńskie kontakty

Wkrótce wywiązała się przyjaźń między nim a Zygmuntem Serafinowiczem5. Był on pełniącym obowiązki naczelnego dyrektora Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Zakładzie dla Niewidomych

w Laskach. Bardzo interesujące były te rozmowy księdza z panem Zygmuntem Serafinowiczem, którego sposób myślenia i znajomość literatury bardzo mu odpowiadały.

Śmierć pana Zygmunta była ciężkim przeżyciem psychicznym dla ks. Wolffa. Odtąd już nie miał nikogo do wymiany poglądów na tym poziomie. Nie wszyscy tak myśleli, jak ksiądz, że artyzm obrazu powinien polegać na doborze i grze kolorów. Przyznam się, że i ja miewałem różne pod tym względem wątpliwości.

Pan Gustaw często przy mnie powtarzał: „Słuchaj, każdy twój obraz musi wnosić »coś« nowego, w przeciwnym razie przestaną cię chcieć oglądać”.

Ostatnia wystawa księdza Wolffa zawierała około 70. jego prac. Trzy były arcydziełami, a 67 tylko zestawieniami plam barwnych. Taki zresztą zapanował okres w sztuce, że zaczęto wystawiać rzeczy, a nie obrazy.

W Zachęcie na ścianie wisiało długie czarne sukno podpisane „Długie czarne sukno”. W drugiej sali zobaczyłem również długie, białe sukno; oba były długości ok. 4 metrów. Potem przestałem chodzić na wystawy.

Ksiądz Jerzy wczuwał się w przeżycia swego brata Gustawa, lecz dorywczo pracował nad udoskonalaniem właściwego malarstwa. Powiększenie do dużych rozmiarów maleńkiego zdjęcia 3 x 4 cm z jakiegoś francuskiego almanachu, było arcydziełem. Po miesiącu pracy wszedł do mnie do pokoju, trzymając go w ręku: „Wiesz, wydaje mi się, że namalowałem mój najlepszy obraz”. Temat był bardzo trudny: widok młyna wodnego nad wzburzoną wodą. Wszystko w słabym oświetleniu, utrudniającym niewątpliwie realizację tego pomysłu.

Inny, podobnie – powiększony ze szkicu ołówkowego, wykonanego przez księdza 30 lat wcześniej, przedstawiał pola kwitnącego łubinu w Bretanii.

Wystawa ta była już ostatnią w jego twórczości. Malarstwo zaczynało go męczyć.

Przyszłość rozstrzygnie stopień uznania prac Jerzego Wolffa z tego czasu. Odtąd zwrócił się zasadniczo w kierunku twórczości pisarskiej. Zostawił dwa dzieła dotyczące malarstwa o dużej wartości źródłowej. Potem pisał już niemal wyłącznie opowiadania wyjęte ze swojej wyobraźni, o czym napisała trafną pracę pani Małgorzata Kakiet6, a także liczne eseje na temat sztuki. Ich rękopisy znajdują się w Bibliotece KUL-u w Lublinie.

W 1971 roku, przeszedł ciężką operację nerek. Po powrocie ze szpitala tak mi powiedział: „Zastanawiałem się, z czym stanę przed Panem Bogiem po śmierci bo, przecież nie z moimi obrazami …”

Księdza Wolffa w tych latach przeniesiono do infirmerii (szpitalika), do niewielkiego pokoju, gdzie, by mógł wygodnie zająć się pisaniem.

Na początku grudnia 1985 roku gazety pisały o silnych wiatrach halnych na południu Polski. Ksiądz pewnego dnia poczuł się tak słaby, że już nie mógł samodzielnie zjeść posiłku.

Pamiętam kolację, kiedy podawałem mu łyżką wieczorny posiłek. Następnego dnia jednak miałem ranek bardzo zajęty, wypełniony pracą; gdy przyszedłem na obiad, dowiedziałem się, że dopiero co ksiądz Jerzy przeszedł do wieczności.

Dnia 7 grudnia 1985 roku.

Byli przy nim Jego najbliżsi krewni.

Żałowałem bardzo, że nie byłem z nim w Jego ostatnich chwilach.

Michał Żółtowski

Laski, listopad 2009

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *