Któż z nas nie marzy, zwłaszcza w młodości, o dalekich podróżach, poznawaniu innych cywilizacji, odkrywaniu tajemniczych miejsc, oglądaniu bajecznych dzieł natury i człowieka? Nie byłem tu wyjątkiem ale okoliczności niezbyt sprzyjały. Wychowany w czasach PRL miałem, jak większość społeczeństwa, ograniczone możliwości wyjazdu poza Blok Wschodni. Wszystko zmieniło się w 1989 r.
W maju tego roku spotkałem się z ojcem mojego szkolnego przyjaciela Darka Drapelli, kapitanem Andrzejem Drapellą, który poinformował mnie, że będzie płynął w rejs dookoła świata dowodząc statkiem PLO i proponuje mi stanowisko lekarza okrętowego. Warunkiem zatrudnienia jest zaliczenie kursu z medycyny morskiej i tropikalnej. Bardzo mnie ta oferta ucieszyła. Wziąłem zaległy urlop i ukończyłem wspomniany kurs. Po naradzie rodzinnej (miałem już żonę i dwójkę dzieci) oraz zapewnieniu pomocy teściów na czas rejsu, złożyłem w PLO stosowne dokumenty.
Miła pani w kadrach poinformowała mnie, że czas oczekiwania na rejs wynosi 2-3 lata i najpewniej będzie to Ameryka Południowa albo wybrzeże Afryki Zachodniej. Bezczelnie odparłem, że interesuje mnie wyłącznie rejs dookoła świata, co wywołało zrozumiałe zdumienie. Wiedziałem o niepisanej zasadzie obowiązującej w PLO, że kapitan odchodzący na emeryturę ma prawo wyboru załogi na swój ostatni rejs, a taka sytuacja właśnie miała miejsce. Pozostała kwestia uzgodnienia z dyrekcją szpitala w Chojnicach, gdzie wówczas pracowałem, urlopu bezpłatnego. Ponieważ w następnym roku czekały mnie egzaminy na II stopień specjalizacji z chirurgii ogólnej poprzedzone wielotygodniowym kursem atestacyjnym wiążącym się z nieobecnością w pracy, ze swojej strony zobowiązałem się do rezygnacji z kursu i uzyskałem zgodę na urlop bezpłatny na czas rejsu. Pozostało czekać.
Rok 1989 był rokiem przemian ustrojowych, które nie ominęły również środowiska lekarskiego. Reaktywowano Izby Lekarskie. Zostałem wybrany delegatem na Zjazd Wojewódzki Bydgosko-Pilskiej Izby lekarskiej, a z jej ramienia na I Zjazd Krajowy w Warszawie, który rozpoczął swe obrady 12 grudnia. 13 grudnia otrzymałem telegram z wiadomością o zakwalifikowaniu mnie na wymarzony rejs, który miał się rozpocząć 27 tegoż miesiąca. Pozostało niewiele czasu, a do załatwienia mnóstwo spraw w tym wykonanie zdjęć do książeczki marynarskiej, szczepienia ochronne, badania lekarskie i zwrot karty mobilizacyjnej. Zdjęcia początkowo wykonałem w automacie na Dworcu Centralnym, jednak po ich obejrzeniu doszedłem do wniosku, że nadawałyby się jedynie do listu gończego. Kolejne, w trybie ekspresowym, zrobił fotograf w Chojnicach. Gładko przebrnąłem kwalifikację lekarsko-dentystyczną i szczepienia w Gdyni. Najwięcej kłopotów sprawił mi zwrot karty mobilizacyjnej. Udałem się do Wojskowej Komendy Uzupełnień w Świeciu, gdzie dowiedziałem się, że jej szef przebywa na urlopie, a nikt inny karty przyjąć nie może. Szczęście się jednak do mnie uśmiechnęło, bo jak się okazało, pułkownik był mieszkańcem Chojnic. Zdobyłem jego adres i wręczyłem mu kartę mobilizacyjną w jego domu w ostatnim momencie, bo właśnie szykował się do wyjazdu na Święta Bożego Narodzenia do syna.
Był 23 grudnia. Szybko spakowałem niezbędne rzeczy i w drugi dzień Świąt udałem się do Gdańska, by wczesnym rankiem 27 grudnia wsiąść w Gdyni do autokaru, który miał nas zawieźć do portu w Hamburgu, gdzie oczekiwał statek.
Podróż nie była pozbawiona elementów humorystycznych. Na granicy autokar nagle zatrzymał się, bo przyszła wiadomość faksem (nie było wtedy telefonów komórkowych – informacja dla młodzieży), że musimy poczekać na „wojewodę Szablewskiego”, który dojedzie ze Szczecina. Zdziwiło nas mocno, że jakiś wojewoda chce się z nami spotkać. Po dwóch godzinach sytuacja się wyjaśniła. Nadjechała taksówka, z której wysiadło dwu mężczyzn. Młodszy, z gitarą w dłoni, miał na nazwisko Wojewoda i był radiooficerem, starszy marynarz nosił nazwisko Szablewski.
Na kolejnym postoju, już na terytorium Niemiec, podszedł do mnie szczupły mężczyzna z wąsikiem, jak się okazało steward i zapytał, czy jestem lekarzem. Po otrzymaniu odpowiedzi twierdzącej poczuł się w obowiązku ostrzec mnie przed kapitanem, z którym pływał na „Batorym”. Krótką prezentację zakończył słowami: „Panie, to jest prawdziwy diabeł!” Trzeba było widzieć jego minę, gdy na parkingu w Hamburgu „diabeł” podszedł najpierw do mnie i przywitał się „na niedźwiadka”. Nocleg spędziliśmy w podrzędnym hotelu (oszczędności!) i następnego dnia zamustrowaliśmy na statek.
Zmieniałem miłą panią doktor radiolog. Marynarze, dowiedziawszy się że jestem chirurgiem, przyjęli to z ulgą. Poza portem byli zdani na wiedzę i umiejętności praktyczne lekarza okrętowego. Do moich zadań przed wypłynięciem należało uzupełnienie apteczki. Upewniwszy się, że nadal obowiązuje profilaktyka przeciwko malarii, postanowiłem zamówić zdecydowanie droższy lek niż powszechnie stosowana Arechina, gdyż wiedziałem, że daje ona działania uboczne a marynarze najczęściej zamiast ją połykać, dzielą się nią z Neptunem. Kiedy dostarczono nam leki wraz z rachunkiem opiewającym na równowartość dużego Fiata, kapitan wezwał mnie do siebie. Powiedział, że jak armator zobaczy ten rachunek, to obaj pójdziemy siedzieć. Po wysłuchaniu moich racji machnął ręką i zamówienie podpisał. Otrzymałem pierwszą wypłatę w wysokości 70 marek zachodnioniemieckich – jak na tamte czasy suma była całkiem spora. Kapitan powierzył mi też nieoficjalnie funkcję „czwartego do brydża” wraz z talią kart. W czasie rejsu niejednokrotnie grywałem w tę szlachetną grę z Holendrami, będącymi pasażerami tzw. kajut armatorskich. Poza nimi, oprócz załogi, płynęła również żona kapitana z córką, żona motorzysty, żona II oficera, dziennikarz z Warszawy, emerytowany inżynier lotnictwa oraz starsze małżeństwo udające się w odwiedziny do dzieci mieszkających w Nowej Zelandii.
Kapitan uświadomił mi, że marynarze często uważają lekarza na statku za osobę obcą ich środowisku. Zaproponował sposób w jaki mógłbym pozyskać sobie załogę. Do chłodni trzeba było przenieść zapas prowiantu potrzebny na czas kilku miesięcy podróży. Oczywiście nie należało to do obowiązków oficera ale chętnie pomogłem nosić spore skrzynki co zjednało mi sympatię załogi. To był „strzał w dziesiątkę”.
Mając kilka godzin wolnego czasu wybrałem się na spacer po Hamburgu, zwiedziłem m.in. kościół św. Michała, gdzie pochowany jest Johann Brahms oraz oranżerię. 30 grudnia o godz. 16.50 podnieśliśmy kotwicę i odbiliśmy od nabrzeża. Zaczęła się morska przygoda.
Cdn.
MARIUSZ ze Sztumu
źródło foto: www.zofiadrapella.wordpress.com